Chciałabym przybliżyć postać, być może niektórym znaną: Tomasz Merton mnich-eremita, poeta, pisarz, duspasterz, artysta malarz i fotografik, mistyk, znawca duchowości Dalekiego Wschodu, ekumenista, pacyfista, ikona pop kultury doby dzieci-kwiatów. Ten późniejszy piwosz "pijany Bogiem", skłócony ze swoimi kościelnymi przełożonymi, wychowywany wraz z bratem przez ojca w duchu indyferentyzmu religijnego, wręcz ateizmu i swobody, spędził dzieciństwo i bujną młodość na podróżach głownie we Francji, USA i Wielkiej Brytanii. W czasie studiów w Columbia University zapoznaje się z kulturą Dalekiego Wschodu oraz pracamia św. Augustyna, Tomasza a Kempis, Ignacego Loyolii. Te studia wyznaczą główny nurt jego życia. Pod ich wpływem zaczyna zmieniać swoje poglądy religijne. W 1938 przyjmuje chrzest w Kościele rzymskokatolickim. Niedługo potem uświadamia sobie, że jego powołaniem jest życie zakonne. Próbuje wstąpić do franciszkanów, jezuitów a 10.grudnia 1941, w parę dni po ataku Japonii na Pearl Harbor, przybywa do Opactwa Gethsemani w stanie Kentucky. Jest to opactwo trapistów, zakonu o najostrzejszej z ostrych reguł. Przybiera imię Maria Ludwik i w 1947 roku składa śluby wieczyste. Jego życie zakonne nie jest łatwe. Z jednej strony bardzo surowa reguła a z drugiej niesamowity wprost talent literacki. Z jednej strony odpowiadająca tej regule wewnętrzna potrzeba kontemplacji, skupienia w samotności skierowana ku Bogu a z drugiej strony wewnętrzne poczucie wolności, potrzeba podzielenia się z bliźnim swoim przeżywaniem Boga i świata oraz przekonanie o konieczności zmiany tego świata. Kontemplacja i obserwacja, mistyka i analiza. Merton całe swoje chrześcijańskie życie szukał, wchodził w konflikt z władzami Kościoła ale nigdy nie przekroczył granicy nieposłuszeństwa. Wybrał Kościół świadomie i trwał w nim. Długo nie mógł znaleźć właściwej formuły "funkcjonowania" u trapistów. Myślał o przejściu do kartuzów czy kamedułów, również zakonów kontemplacyjnych, o surowej regule. Szukał samotoności ale, jak pisał jego późniejszy sekretarz Hartmann "nie o samotność mu chodziło ale o Boga". Targały nim konflikty sumienia, wątpliwośći ale i poważne studia, poszukiwania prawdy. W końcu lat 50-tych uznano, że Merton nie mieści się w sztywnych regułach zakonnych i trzeba stworzyć mu określoną przestrzeń do działania. W roku 1960 otrzymał prawo do zamieszkania we własnej pustelni na terenie opactwa, pełnej działalości literackiej i duszpasterskiej. Inauguruje grupę spotkań ekumenicznych, staje się jawnym zwolennikiem ruchów pacyfistycznych, dialogu chrześcijan z kulturami Dalekiego Wschodu polegającego na wzajemnym poznawaniu i szacunku. Wyprzedził swoje czasy i to w sposób bardzo spektakularny. Od połowy lat 60-tych pacyfizm stał się charakterystyczną formą sprzeciwu wobec polityki a Beatlesi peregrynujący do Indii zapoczątkowali masową modę na kulturę Indii i Wschodu. Merton odwołuje się często do pojęcia ekumenizmu ale nie rozumianego jako rodzinę wiary, czyli nurtu scalającego różne odłamy chrześcijaństwa ale widzi szerszą perspektywę oikomene jako "rodzinę duchową człowieka poszukującego sens życia i jego ostatecznego celu". Wychodzi poza formy tradycyjnie rozumianego chrześcijaństwa. Sięga po studia nad tradycją zen, buddyzmem, taoizmem, sufizmem. Nie robi tego z punktu widzenia doktryny katolickiej, bo jak pisze tak: "pisząc o zen, próbuje wyjaśnić zen, a nie doktrynę katolicką". Próbuje opisać i wyrazić językiem dla nas zrozumiały tak odległe nam zjawiska. Studiując je dochodzi do zaskakującej konkluzji. Efektem praktyk religijnych tamtej sfery są przeżycia mistyczne porównywalne do tych, które są udziałem praktyk chrześcijańskich. Dobitnie to pokazuje w swojej pracy, będącej zbiorem esejów "Mistycy i mistrzowie zen", gdzie zestawia (ale nie konfrontuje krytycznie) różne odmiany mistyki chrześcijańskiej (Ojcowie Kościoła, monastycyzm protestancki, mistycyzm rosyjski) które mają podobne formy i osiągają zbliżone cele jak tradycyjna praktyka zenistyczna. Merton postuluje pełne otwarcie i poznanie dalekowschodniego, przebogatego dorobku duchowego. Udowadnia, że dzięki temu można na nowo i pełniej odczytać Jezusa. Ze strony Mertona nie jest to jedynie rozważanie akademickie, konkluzja wynikająca z lektury pism. Merton na sobie wypróbował te postulaty. Równolegle ze studiami poddawał się praktykom medytacyjno-kontemplacyjnym właściwym dla Dalekiego Wschodu. Merton nie był ewangelizatorem w tradycyjnym słowa tego znaczeniu. Był wędrowcem, samotnikiem, który paradoksalnie przyciągał tłumy. Postacią niewątpliwie charyzmatyczną i docierającą (przy całej swojej alienacji) do mas. Na zarzuty, że nie jest ewangelizatorem, żarliwym obrońcą prawdziwej wiary, że nie jedzie do Indii by nawracać, a medytować z braminami, pisał: "Naszym zadaniem jest teraz nauczyć się, że jeśli potrafimy odbyć podróż na kraniec ziemi i znaleźć samych siebie w tak różnym od nas aborygenie, to pielgrzymka będzie owocna. Dlatego pielgrzymka jest konieczna, w tej czy innej postaci. Siedzenie w domu i medytacja nad boską obecnością na nasze czasy nie wystarczy. Musimy się wybrać w długą podróż i przekonać się, że obcy, którego tam spotkamy, nie jest inny od nas - co jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że znajdziemy w nim Chrystusa. Człowiek jest gotów zostać bogiem, a zamiast tego często okazuje się bałwanem. - jedna z jego maksym. CDN
_________________ http://gdziebylbog-pytanieowiare.blogspot.com/
|