Obchodziłby dziś urodziny:
Marek, mimo upływu lat, pracował bardzo intensywnie. Nie zważał na stan swego zdrowia. Ciało wysyłało sygnały, świadczące o przemęczeniu. Marek przeszedł operację serca. Jednak na miejsce rekonwalescencji wybrał nie zaciszne sanatorium, lecz jeden z ośrodków dla bezdomnych.
W swojej życiowej filozofii Marek zbliżał się coraz bardziej do wartości religijnych. Idea działania dla dobra innych, idea bezinteresownej pomocy bliźniemu, ?dawania siebie innym? kierowała go ku naukom i postaci Jezusa Chrystusa. Znalazło to bezpośrednie odzwierciedlenie w publicznych wypowiedziach Marka. Zauważył on, iż nie można w sposób pozytywny zmienić ani człowieka, ani społeczeństwa bez wartości duchowych . Dlatego mówił: ?Ja postawiłem na Jezusa?. Wartości duchowe wkraczały wyraźnie na teren ośrodków MONAR-MARKOT. W Centrum Pomocy Bliźniemu w Warszawie mieszkańcy wykonali sporych rozmiarów figurę ?JEZUSA Z RIO?, która zdobi dziedziniec. Tę ewolucję postawy Marka dostrzegł Kościół Katolicki. Konferencja Episkopatu Polski w maju 2001 roku z zainteresowaniem przyjęła informację o działaniach Ruchu Czystych Serc i w pełni go poparła.
Markowi stawały się coraz bliższe idee franciszkańskie i ekumeniczne. Zamierzał utworzyć ośrodki dla ludzi młodych, położone wśród natury, które nawiązywałyby do postaci Świętego Franciszka z Asyżu. Planował powołanie Europejskiego Centrum Ekumenicznego Młodzieży.
WSPOMNIENIA I REFLEKSJE
Był czas, kiedy podobno Was nie było, a jednak jakby na przekór wszystkim i wszystkiemu zaczęliście przychodzić młodzi narkomani kpiący z danych statystycznych i sprawozdań. Już wtedy, wbrew danym, wiedziałem, że jesteście. Coraz więcej was przechodziło przez szpital i ja was widziałem. Patrzyłem bezsilnie, jak wchodzicie i jak znikacie - tak młodzi, a już śmiertelnie chorzy.
Wiele lat musiałem dochodzić do pewnej prawdy o Was. Często po omacku, domyślając się, obserwując. Tak bardzo jesteście nieufni, tak trudno dotrzeć do waszego wnętrza. Stanąłem więc przed Wami i bardzo chciałem Wam pomóc, ale szybko przekonałem się jakie to trudne. Przechodziliście, kładliście się do łóżek i czekaliście - bez nadziei i wiary w kogokolwiek i cokolwiek, apatyczni i wypaleni. Tak młodzi, a już tak starzy wewnątrz.
Z Waszych oczu przemawiała niema prośba: pomóż nam. Próbowałem coś zrobić, rozmawiałem z Wami, chciałem stworzyć atmosferę ciepła, zrozumienia, otwartości a przede wszystkim obudzić w Was optymizm i wiarę w siebie, dodać Wam sił do życia. Teraz już wiem, jak bardzo moje działanie było nieudolne i naiwne. Nie rozumiałem jeszcze Was i Waszej choroby, która oznaczała zupełną niemoc. Wierzyłem Wam, kiedy mówiliście: "Panie Marku, już jest dobrze, nie będę brać, chcę żyć normalnie".
Oszukiwała Was ta podstępna choroba, a Wy oszukiwaliście samych siebie i mnie. Wypisywaliście się pełni dobrych chęci i obietnic, w które wierzyłem, a po pewnym czasie wracaliście w gorszym stanie. Przewijały się te same, powtarzające się cyklicznie twarze. Potem dla wielu zaczął się czas umierania i przychodziła ostatnia wiadomość: nie żyje.
Myślałem sobie wtedy: Mój Boże, przecież to niemożliwe, przecież staram się, tyle im powiedziałem, wytłumaczyłem, przecież oni nie chcą brać.
Tak naprawdę, wiem to teraz, najbardziej nie chciałem ja. Wydawało mi się, że włożony trud musi zaowocować, zachłysnąłem się własnym działaniem, podczas gdy Wy nie robiliście nic, przerażająco nic. I tu tkwił błąd.
Zacząłem pojmować, że niewiele zdziałam w szpitalu psychiatrycznym, że jest to choroba, w której tradycyjne metody postępowania nie zdają egzaminu.
Czułem się wtedy okropnie. Cały czas odbierałem sygnały, jak bardzo jestem słaby i nieskuteczny w swoim działaniu. Okłamywaliście mnie, ćpaliście będąc na oddziale i na przepustkach. Ale przychodzili następni ludzie i ja znowu miałem nadzieję, że oni naprawdę już chyba kończą z narkotykami, że są inni od poprzedników.
Niestety byli tacy sami, a zresztą, czy mogli być inni? Szybko pozbywali się złudzeń. Odtrucie, namiastka leczenia i co dalej?
Teraz wiem, że nie mieliście żadnych szans. Pamiętam dzień, kiedy kolejny raz oszukaliście mnie. Z ukrycia przysłuchiwałem się Waszej rozmowie. Obietnice, postanowienia, dobra wola i szczerość - okazały się iluzją. Wtedy pojąłem, że wszystko potrafcie podeptać w momencie, gdy oferuje się Wam działkę kompotu. Załamałem się.
I wtedy zastanowiłem się, czego ja właściwie chcę od Was? Żebyście odpłacali mi za moje dobre chęci i dobre serce? A niby dlaczego mielibyście to robić?
Poczułem jak egoistycznie działałem, jak wiele buduje się na pobożnych życzeniach, nie uwzględniając Waszych możliwości, a właściwie niemożności.
Potem przyszły inne refleksje o tym, że nie oddziaływanie, lecz współdziałanie, że nie dla Was, ale dla siebie, że nie w "psychiatryku", lecz w swoim, wspólnie budowanym domu. Zaczynał się nowy czas: czas MONARU.
Codzienna praca terapeutyczna i setki spotkań z młodzieżą i dorosłymi .
Stała walka o odmitologizowanie narkomanii, o zmianę jej obrazu w Waszych oczach. Żeby przestał Was przyciągać iluzoryczny portret budowany w Waszej fantazji - narkomana - "romantycznego outsidera", "poety przeklętego", buntownika przeciwko strasznym mieszczanom i "Babilonowi", jak często teraz mówicie.
Myślę, że trochę się przyczyniłem do przekreślenia tej fantazji, że dla coraz młodszych roczników "pompka" i "kompot" straciły swoją absurdalną atrakcyjność.
M. Kotański
_________________ http://gdziebylbog-pytanieowiare.blogspot.com/
|