Ryszard Głowacki Dotykanie Everestu
Miałem dotychczas dwa wielkie marzenia: spojrzeć Sfinksowi w twarz i „doznać” Himalajów. To pierwsze zrealizowałem w latach siedemdziesiątych, drugie zaś udało mi się spełnić dopiero co. Po wielogodzinnym locie z Warszawy przez Kopenhagę wylądowaliśmy wreszcie w stolicy Indii, gdzie prawie czystą polszczyzną powitał nas brodaty Sikh w turbanie: Dzień dobry Państwu! Okazał się być nim Daljit Singh, znany jako Ruby. Skąd znasz język polski? Po ukończeniu 10 klas szkoły zostałem taksówkarzem i wkrótce zetknąłem się z turystyką. Od mniej więcej 5 lat współpracuję z polskimi biurami podróży i było sprawą nieuniknioną nauczenie się Waszego języka przynajmniej w zakresie podstawowych pojęć. Mieszkam w Delhi i prowadzę wraz ze wspólnikiem Pardeepem biuro turystyczne Hansa Travel. Mamy dwa autobusy i osiem taksówek, a specjalizujemy się w prowadzeniu wycieczek po całych Indiach oraz do Nepalu, Bhutanu i Tybetu. Jestem pod wrażeniem wizyty w Waszej świątyni w Delhi, gdzie szczególnie utkwiła mi w pamięci jadłodajnia dla ubogich wydająca 1800 posiłków dziennie - dla potrzebujących - bez względu na ich wyznanie. Dodam do tego, że świątynia jest cały czas w budowie, jak Wy w Polsce mawiacie „w czynie społecznym”, zaś posiłki przyrządzane są z produktów dostarczanych przez bogatszych przedstawicieli mojego narodu, a wykonawcami i obsługującymi są ochotnicy w rożnym wieku. Czy oprócz Polaków pracujesz również z przedstawicielami innych narodowości? Z Rosjanami, ale ci mają ukierunkowane zainteresowania. Nie w głowach im zabytki, muzea - ich wystarczy z lotniska podwieźć pod bazar przy Yashwant Place, gdzie mogą dokonać zakupów m.in. w magazynie „Eksportnyj Sasza” lub „Andriej”, pojeść w chińskiej restauracji pierożków momo przemianowanych na rosyjskie „pielmieni”, a potem z powrotem do samolotu.
Autokarem przez subkontynet
Z Delhi udaliśmy się autobusem w daleką ośmiodniową drogę przez Jaipur, gdzie na słoniach zdobyliśmy fort maharadży tego miasta, do Agry z jej wspaniałym mauzoleum Taj Mahal. Następnie było Khajuraho, dawna religijna stolica Indii z 24 świątyniami stanowiącymi jedną wielką rzeźbę o treści erotycznej i gdzie wzięliśmy udział w nabożeństwie do boga Sziwy przedstawionego w postaci ogromnego fallusa. Kolejny etap to miasto Varanasi (Benares) położone nad świętą rzeką Ganges - marzeniem Hindusów by tam urzeć, być spalonym na jej brzegu i wrzuconym w postaci popiołów w jej nurt. Przykro stwierdzić, ale właśnie tam, w centrum pielgrzymkowym, panuje największy brud: na wąskich uliczkach bardzo trzeba uważać, żeby nie wejść w niezliczone odchody ludzkie i zwierzęce, nie wpaść na okaleczonych straszną chorobą trędowatych. Po kremacji często niedopalone szczątki ludzkie wrzucane są do rzeki, a włóczące się watahy psów mają swoją ucztę. Zdumiewające, ale w tych skrajnie antysanitarnych warunkach nie wybuchają epidemie! Hindusi mają na to zdecydowaną odpowiedź: Nie można zarazić się od boga, a Ganges jest właśnie bogiem.
Dom na drzewie
Niedaleko stamtąd odwiedziliśmy mieszkającego na drzewie Europejczyka, Gillesa. W jaki sposób Ty, urodzony w Szwajcarii, znalazłeś się w stanie Madhya Pradesh i do tego ulokowałeś się w raczej nietypowym miejscu? W 1949 roku w czasie podróży poślubnej po subkontynencie indyjskim postanowiliśmy zamieszkać w tym kraju. Osiedliliśmy się w Kalkucie, gdzie rozpocząłem pracę w firmie teścia - słowem znalazłem się na dobrej drodze do stania się groszorobem. Dobiegłszy jednak czterdziestki postanowiłem wszystko rzucić i osiąść w dżungli, gdyż z czasów wczesnej młodości pozostały we mnie wspomnienia lektury Rousseau o powrocie do Natury. Wyobrażam sobie jak zareagowała rodzina... Wszyscy krewni i znajomi autorytatywnie oświadczyli, że oszalałem. Mojej żonie również nie spodobała się ta decyzja. Byłem jednak konsekwentny i u maharadży miasta Panny kupiłem 20 akrów tekowej dżungli nad rzeką Ken. W koronie olbrzymiego drzewa zbudowałem wielopoziomowy dom. Wyżej miały swoje gniazdo kruki, a na samym szczycie usadowił się orzeł. Aby sprawdzić w jakim stanie bzika się znajduję, przysłano z ambasady w Delhi poważnego przemysłowca, który stwierdził, że jestem najnormalniejszym facetem i takąż relację złożył po powrocie. Wtedy mój dom stał się znany - zaczęli odwiedzać go dyplomaci, sławni aktorzy m.in. Vivien Laigh i Julie Christie grająca w filmie Dźwięk muzyki. Syn maharadży wystąpił z propozycją utworzenia parku narodowego. Mimo licznych sprzeciwów idea ta została przeforsowana i w tej chwili żyją tam na swobodzie nawet tygrysy. Co Cię tutaj przyciągnęło i tak mocno trzyma? Po pierwsze wspaniały klimat. Po wtóre to, że nie istnieją tu prawa krępujące indywidualność człowieka. Pewien mój przyjaciel również wybudował sobie w Szwajcarii dom na drzewie i został za to ukarany grzywną w wysokości 10 tysięcy franków. Znajomym z Amsterdamu za takie samo „przewinienie” zainteresowała się policja i zburzyła mu siedzibę. A po trzecie, że w Europie się egzystuje; prawdziwe życie bucha właśnie tutaj. A jak się ułożyły Twoje sprawy rodzinne? Żona wraz ze swoją siostrą prowadzą w pobliskim Khajuraho restaurację dla turystów. Mamy jedną córkę, ale za to zwariowaną. Wyobraź sobie, że związała się z aśramem Rada Swami w stanie Bihar, gdzie wiedzie życie na pół klasztorne. Natomiast wnuk mi się wyraźnie nie udał: ma 20 lat, mieszka w stolicy Indii i poszedł w ślady dziadka Anglika - studiuje zarządzanie.
W stronę Himalajów
Po kilkunastu dniach spędzonych w Indiach uciekliśmy - dosłownie, gdyż akurat były tam wybory do parlamentu i związane z nimi zamachy terrorystyczne - do Pokhary w Nepalu, by po 18-to godzinnej jeździe ujrzeć ośnieżone szczyty masywu Annapurny ze zjawiskowo piękną Machapucharą, ale prawdziwa uczta duchowa czekała nas dopiero w Kathmandu. Wynajęliśmy tam maleńki samolocik linii Buddha Air z oknem dla każdego turysty, by wystartować w kierunku szczytu świata, w rejony owiane legendą zmagań człowieka z wysokością. A potem nastąpiła godzina wspaniałych przeżyć zdolnych do pojęcia tylko przez ludzi kochających Arkadię skał, wiecznych lodów i granatowego nieba. Wprawdzie nie wspiąłem się na Mount Everest, ale dotknąłem go swoim sercem napisano pięknie na dyplomie wręczanym każdemu z uczestników lotu. Hima Alaja w sanskrycie znaczy tyle co kraina śniegu. Skąd się biorą (z premedytacją używam tu czasu teraźniejszego) te góry? Przed setkami milionów lat był na południowej półkuli ogromny ląd Gondwana, kraina macierzysta dla Antarktydy, Australii, Afryki i Ameryki Południowej, od którego oddzielił się również subkontynent indyjski, i - jak kra na wodzie - popłynął na północ. Zderzenie ze starą płytą euroazjatycką nastąpiło około 50 milionów lat temu i tak zaczęły powstawać najwyższe góry Ziemi. Proces ten trwa do chwili obecnej i rosną one jeszcze w tempie 1 milimetra na rok. Długość ich łańcucha wynosi 2500 km, a szerokość od 180 do 350 km. Początkowo za najwyższą górę naszej planety uważano wulkan Chimborazo w Ameryce Południowej, później Dhaulagiri, wreszcie Kangchendzengę. W roku 1852 po przeprowadzeniu dokładnych pomiarów okazało się, że Peak XV mierzy 8840 m npm. Był bez nazwy, więc na cześć dyrektora Survey of India sir George’a Everesta - nazwano go Mount Everest. Po stu latach w wyniku udokładnienia pomiarów okazało się, że mierzy o 8 m więcej. Po tybetańsku nazwano go Czomolungma (Bogini Matka Kraju), zaś ostatnio władze nepalskie usiłują wprowadzić nową nazwę Sagarmatha (Król Niebios).
Poskramianie giganta
Próby zdobycia szczytu rozpoczęła w 1922 roku wyprawa brytyjska, jednak dopiero 29 maja 1953 Nowozelandzyk Edmund Hillary oraz Szerpa z Indii Tenzing Norgay poskromili giganta. Pierwszą kobietą była Yuiichi Miura z Japonii. W roku 1978 Włoch Reinhold Messner i Peter Habeler z Austrii zdobyli go bez użycia tlenu. Tenże sam Messner w dwa lata poźniej wziął wierzchołek w pojedynkę. Ze względu na ograniczenia wyjazdowe Polacy pojawili się w okolicy najwyższej góry świata stosunkowo późno; dopiero w 1978 roku na wierzchołku stanęła Wanda Rutkiewicz. W lutym 1980 nasi wspinacze Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki ujarzmili górę gór rozpoczynając zupełnie nową jakość wspinania - himalaizm zimowy. Jak dotychczas najstarszym, bo 55 letnim zdobywcą jest Amerykanin Dick Bass. W końcu przyszła moda na Koronę Himalajów, czyli zdobycie wszystkich 14 ośmiotysięczników, z których ogromna większość leży w tych właśnie górach. Znów pierwszym był niedościgły Messner, a zaraz za nim nasz Jerzy Kukuczka. Dzisiaj na najwyższym szczycie globu może się znaleźć każdy; jest to tylko kwestia ceny. Samolot dowiezie do luksusowego hotelu Everest View położonego na wysokości 3850 m, niecałe 30 km od wierzchołka. Koszt noclegu 150 dolarów. Szerpowie są w stanie nawet zanieść „himalaistę” zapewniając aklimatyzację przy pomocy aparatury tlenowej. Znajomy nepalski przewodnik powiedział mi, że w jego kraju jest wiele religii: m.in. hinduizm, buddyzm, tantryzm, ale ostatnio najsilniejszą z nich staje się... turyzm. Ten bardzo biedny a nieprzeciętnie piękny kraj inteligentnych i pełnych godności ludzi postawił na obsługę turystów i zaczyna na tym nieźle wychodzić. Za wizę płaci się 15 dolarów, przepustka na tygodniowy trekking po wyznaczonej trasie poza dwoma głównymi miastami kosztuje 5 dolarów, zaś w bardziej atrakcyjne rejony, np. księstwo Mustang, nawet 500 zielonych. Pozwolenie na wspinaczkę w zależności od wysokości szczytu: za 5-tysięcznik 150 dolarów, za 6-tysięcznik 300 i można je otrzymać w ciągu kilku dni, natomiast na siedmio oraz ośmiotysięczniki trzeba czekać latami, a opłata jest odpowiednio wysoka. Są wszakże góry uznane za siedziby bogów i za żadne pieniądze nie dostanie się zgody na zdobycie wierzchołka. Należy do nich Gaurishankar (7145 m), gdzie mieszka bóg Sziwa ze swą małżonką Parwati, oraz wspaniała Machapuchara (6997 m) królująca nad Pokharą.
Namaste!
Przez wiele lat szukałem uniwersalnego pozdrowienia dla turystów górskich i alpinistów, bowiem dotychczas ludzie gór witali się na szlaku tradycyjnym: Dzień dobry!, a młodzi po prostu: Cześć! Żeglarze mają swoje międzynarodowe: Ahoj! i zawsze im tego zwyczajnie zazdrościłem. Dlatego też kiedy odwiedziłem Nepal, królestwo niebosiężnych szczytów, i usłyszałem jak jego mieszkańcy witają się i równocześnie żegnają - wzorem Indii - jednym słowem namaste!, co można przetłumaczyć na „bądź pozdrowiony” stwierdziłem, że moje poszukiwania dobiegły końca. Ten piękny kraj zamieszkuje w zdumiewającej harmonii około 30 plemion posługujących się kilkunastoma różnymi językami, używających sześciu kalendarzy, wyznawców wielu religii, a jednak zespolonych wokół przywiązania do swej państwowości, co wyraża się nawet w takich detalach, jak inna kształtem od wszystkich państw świata flaga przypominająca poszarpane górskie granie oraz różniący się aż o ... 15 minut od indyjskiego czas. Oficjalnym językiem jest nepali, bardzo zbliżony do hindi. Można w nim odnaleźć szereg słów nieobcych również polskiemu. Przykładowo masu znaczy mięso, kukhure kurczę, din dzień, a pańć to po prostu nasze pięć. Tak samo u nich 8 czyli ath znaczy po angielsku eight, po niemiecku acht, dziewięć nau to odpowiednio nine i neun. I nic dziwnego, bowiem wywodzą się one ze wspólnego pnia języków indoeuropejskich. Wśród wielu plemion najbardziej znani są Ghurkowie wsławieni walecznością i męstwem żołnierze armii brytyjskiej oraz Szerpowie - legendarni zdobywcy najwyższych szczytów naszej planety, bez pomocy których wyprawy himalaistów nie miałyby szans powodzenia. Jeśli już jesteśmy wśród tych twardych górali spod Mount Everestu, warto wiedzieć że u nich oraz u Manangów spotyka się jeszcze czasami oryginalny zwyczaj poliandrii, to znaczy wielomęstwa. Jedna kobieta bierze sobie za mężów dwóch braci i dzięki temu nie trzeba dzielić i tak już rozdrobnionych gospodarstw. A są one efektem wielowiekowej ciężkiej pracy całych pokoleń i składają się często z setek miniaturowych tarasów połączonych misterną siecią kanałów w całości sprawiających z oddali wrażenie, jakby to nie góry były, ale makieta poskładana z ułożonych poziomo warstw. Występujące skutkiem poliandrii w nadmiarze dziewczęta emigrują do miast lub za granicę, gdzie trudnią się najstarszym zawodem świata. Nepalczycy uwielbiają uroczystości i wszelkiego rodzaju świętowanie. Poczynając od kultu kamieni rzecznych, poprzez święty głaz Gauri symbolizujący boginię Parwati tkwiący w świętej rzece Bagmati przypominającej jako żywo ściek komunalny, święte ryby czczone w wiosce Phurping, rozzuchwalone święte małpy na wzgórzu Swayambunath w stolicy Kathmandu, (co znaczy Drewniany Dom), święte krowy wyjadające warzywa ze straganów (ale tylko krowy; bykom nie pozwalają), święte góry zamieszkałe przez bogów, aż po żywą boginię Kumari - kilkuletnią dziewczynkę, której rad zasięga nawet król, Birendra Bir Bikram Szach Dewa, sam uważany za żyjące wcielenie boga Wisznu. Równocześnie jest on jednym z 32 milionów (sic!) różnych bóstw łączących cechy wszystkich, a więc będących w istocie jednym bogiem. Proste, nieprawdaż? Nepalczycy doskonale poruszają się w takim nadmiarze bóstw i szukają wsparcia u różnych bogów w zależności od rodzinnej tradycji i sytuacji. Zaszczyciła nas swym widokiem na moment Kumari - biedne wymalowane dziecko odizolowane od świata do czasu pierwszej miesiączki, a potem zmuszone doń wrócić. Spośród wielu świąt wymienię kilka: trwające tydzień Indradźrata ku czci Indry boga deszczu, pięciodniowe święto świateł - Dipawali, czy wreszcie ośmiodniowe Gaidźrata ku czci krów. Kiedy kobieta skończy 77 lat 7 miesięcy i 7 dni obnoszona jest w strojnej lektyce po mieście. System kastowy przywędrował tu wraz z osadnikami z południa i zadomowił się w V wieku n.e. W latach 1382-1395 mieszkańców podzielono na kasty zgodnie ze zwyczajami panującymi w Indiach. Na czele stanęli Tagadhari („dwakroć urodzeni”) bramini, a na samym dole sześć kast Ma Ju Pim („niedotykalni”), wśród których byli m.in. wytwórcy bębnów Kulu i zamiatacze Halahulu. Zdarzało się czasami, że w jakiejś herbaciarni biali byli obsługiwani w ostatniej kolejności, gdyż uznawano ich za bezkastowców. Zresztą do dziś wstęp do wielu świątyń jest dla nas wzbroniony. Wprawdzie podział kastowy teoretycznie został zniesiony w roku 1963, ale w praktyce, zwłaszcza na prowincji, funkcjonuje do chwili obecnej, zaś w stolicy wyraża się m. in. w tym, że żywą boginię wybiera się spośród dziewczynek należących do newarskiej buddyjskiej kasty Śakja. Dodajmy że niewolnictwo zniesiono tu dopiero w roku 1924, a sąsiadujące z Tybetem - będącym obecnie częścią Chin - nepalskie księstwo Mustang pierwszy Europejczyk, Michel Peissel, odwiedził dopiero w 1964 roku! Na zakończenie anegdota sprzed półtora wieku, kiedy władający Nepalem premier - analfabeta Dźang Bahadur Kunwar udał się do Anglii i po wysłuchaniu opery w towarzystwie królowej Wiktorii bardzo długo klaskał. Zdziwiona monarchini zapytała go dlaczego okazuje taki aplauz, skoro nie zrozumiał ani słowa ze śpiewu primadonny, odparł: „Rzeczywiście, Jaśnie Pani, tak samo jak nie pojmuję co śpiewają słowiki”. A po wszystkim lot do Delhi, potem jeden skok gigantycznym Boeingiem - 747 do Frankfurtu nad Menem i króciutki już do Warszawy.
|