W szałasie, podobnie jak w domu, najważniejsze są dwa miejsca do gotowania i do spania. Ułożone z kamieni palenisko świadczyło, że od czasu do czasu pitrasił sobie jakąś strawę. Z naczyń miał kilka słoików, poobijaną miskę i chyba ze trzy osmolone, poobijane wiaderka po marmoladzie. Przeważnie gotował rosół z kości kupowanych w geesowskim sklepie albo gdy we wsi samochód rozjechał kurę, na ogół trafiała ona do jego garnka. Dobrzy ludzie mówili: - Weź sobie Jasiu, coś tam da się jeszcze z niej zjeść. Więc brał i dziękował i na odrobek przyjść obiecywał. Kurę do gotowania patroszył, ale z piór nie obdzierał, bo po ugotowaniu same odchodziły. Dawały mu też gospodynie po trochę kartofli. Pytały: - Jadłeś już dzisiaj, Jasiu? Jak odpowiadał, że nie, wołały i dawały kartofli, żeby sobie ugotował, czasem jeszcze pajdę chleba ze smalcem albo marmoladą dołożyły, a nawet garnuszek mleka nalały lub też w słoiku dały maślanki. To się godzi powiedzieć, że był uczynnym i pracowitym człowiekiem, pomocy nie odmawiał, to i ludzie chętnie go brali do roboty. Na pytanie: - Ileś Jasiu zarobił? - zwykł był mawiać. - A co tam dacie, to będzie. Innymi słowy nigdy sam nie oceniał wartości swojej pracy, a zdawał się na ludzkie poczucie sprawiedliwości.(...) Chyba nikt nie miał mu za złe, że postawił sobie tę kaplicę. Na futrynie drzwi wiodących do kaplicy przymocował telefon - plastikową dziecięcą zabawkę z ruchomą tarczą. Od niego przeciągnięty był kawałek drutu, którego drugi koniec zamocował na gwoździu wbitym do jednego z krzyży okalających kaplicę. Tym telefonem dzwonił Jasio w razie potrzeby do Pana Boga. Kiedy człowiek mieszka na takim odludziu, to czasem chce mu się z kimś porozmawiać. On rozmawiał przez telefon z Panem Bogiem, Matką Bożą lub którymś ze świętych. O czym? Tego nie wie nikt, bo Jasio niechętnie o tym mówił, nikomu też nie udało się podsłuchać takiej rozmowy. Niewykluczone jednak, że zdawał raporty, ile odnowił kapliczek ile krzyży, ile postawił nowych i ilu wyrugował z polnych miedz diabłów mieszkających w terenie. Miał też Jasi megafon. Czyli stare wiadro bez dna przybite do drąga, przez które głosił kazania na wolnym powietrzu. Wiadro na tyle skutecznie wzmacniało głos, że był słyszalny z odległości stu metrów. W kaplicy pośród wielu obrazów wyróżniały się dwa duże, stare oleodruki Chrystusa i Matki Boskiej oprawione w Jaśkowe rozpostarte koszule, czyli przybite do nich gwoździami. Kiedy zapytałem, dlaczego, te święte obrazy są tak ubrane, odpowiedział: - No bo za te koszule oni zawsze mnie maja w swojej opiece. Bez wątpienia był to podarunek spontaniczny, bo koszule były mocno przechodzone, a szarość, by nie powiedzieć brud na kołnierzykach, świadczyła, że długo ich nie prano, a zatem miały walor rzeczy bardzo osobistych. Ale Jasio nie miał w zwyczaju prania czegokolwiek, bo jak dostawał jakiś nowy-stary przyodziewek, to go ubierał, a to co z siebie zdejmował darowywał świętym, z wyjątkiem spodni, bo te uznawał za rytualnie nieczyste odzienie. Jasio nie mył się też zbyt często, bowiem w jego przekonaniu mycie osłabiało organizm człowieka, rozhartowywało go, a on musiał być zdrowym, bo niby kto się nim zaopiekuje, gdyby zachorował. Dlatego miał zwyczaj konserwowania się na zimę. Wówczas nalewał wrzątku do dużego blaszanego szaflika i wrzucał tam rumianek, taki trochę już podeschnięty, ale świeżo wyrwany z korzeniami, potem wsypywał kilogram cukru i dodawał kilogram smalcu. Wymieszawszy to wszystko, kąpał się w tej miksturze. Po wyjściu z szaflika, kiedy obeschł, bo nie wycierał ciała, oblekał się w stare-nowe ciuchy. Tak rezolutnie dbając o siebie, umarł zdrowy. Po robocie dali mu nie tylko jeść ale i pić. Wypił ile chciał, bo kieliszków nikt mu nie liczył, przecież to taki dobry człowiek. Niech mu będzie na zdrowie. Jak wracał do domu najechała na niego ciężarówka. Kierowca tłumaczył się, że nagle z pobocza wyszedł mu czy też raczej zawrócił się wprost przed maskę samochodu i nic nie był w stanie zrobić. Zginął Jasio na miejscu, na drodze w Hoczwi. Może tę śmierć uzgodnił przez telefon z Panem Bogiem, bo i cóż by począł na starość, która była tuż tuż, gdzie by się podział. On, który dla umiłowanej wolności wiódł nędzny żywot w szałasie, znów trafiłby zapewne do przytułku. Pogrzeb miał, nie przymierzając jak hrabia. Cała wieś szła w kondukcie i ksiądz odprawił egzekwie jak należy, a że Jasio nie chodził do kościoła, ale chrzczony przecież był i wierzył w Pana Boga. Opieka społeczna z Leska obiecała mu sprawić pochówek na koszt państwa, tak jak to jest w przypadku śmierci bezdomnych, ale wieś uniosła się honorem i nie zgodziła się na takie rozwiązanie. - Stać nas zrobić Jasiowi pogrzeb - powiedzieli. - Naszemu Jasiowi. Złożyli się na trumnę, ubranie, wieniec, grabarza i księdza. Jak ktoś dziadem był za życia nie znaczy, że dziadem musi być też i po śmierci. Dlatego pochowali go, jak pana. Kiedy byłem kilka miesięcy później koło ruiny cerkwi w Hoczwi, nie było już Jasiowego szałasu ze skrzyniowym łóżkiem ani kaplicy. Podobno ktoś je spalił. To oczywiste, że nie było też telefonu. Bo i po co? Skoro tylko Jasio znał numer, jaki trzeba wykręcić, żeby się dodzwonić do Pana Boga. KONIEC
_________________ http://gdziebylbog-pytanieowiare.blogspot.com/
|